W moje ręce w końcu wpadła książka „To jej wina”, która zagubiła mi się podczas przeprowadzki. Pierwsze opinie o niej były bardzo zachęcające, dlatego już bez dłuższej zwłoki zabrałam się za jej czytanie. Jakie są moje wrażenia?
Milo miał spędzić popołudnie u kolegi z nowej szkoły, jednak kiedy Marissa Irvine jedzie odebrać syna pod wskazany adres, otwiera jej starsza kobieta, która nie ma pojęcia, kim jest jej gość ani jej dziecko. Rozpoczynają się poszukiwania czterolatka, a policja zostaje stałym bywalcem w domu Irvinów. Wszyscy liczą na wiadomość o okupie, jednak godziny mijają, a takowa nie nadchodzi. To może oznaczać tylko jedno. Im dłużej nie ma Milo, tym mniejsza szansa, że kiedykolwiek się odnajdzie.
Mam mieszane
uczucia, co do tej książki. Pierwsza połowa wydawała mi się zwyczajna, w pewnym
momencie bardzo monotonna. Poszukiwania trwały, a mi dłużyło się, gdy czytałam
o roznoszeniu ulotek czy chodzeniu po domach. Jednak gdy zaczęła się druga część
książki, miałam wrażenie, że powieść zupełnie się zmieniła i czytam coś o wiele
lepszego. Nagle akcja nabrała tempa, pojawiły się poszlaki, intrygi, przez co
naprawdę się wciągnęłam. Trzecia część natomiast okazała się thrillerem z krwi
i kości, a na dodatek bardzo mnie zaskoczyła swoim zakończeniem. Nie
spodziewałam się takiego obrotu sprawy!
Ponadto książka
napisana jest lekkim językiem i bardzo przyjemnie się ją czyta. Co więcej
autorka opisuje rozgrywające się w niej wydarzenia niezwykle wiarygodnie. Skupia
się również na emocjach bohaterów, by były adekwatne do sytuacji, w jakiej się
znaleźli. To sprawiło, że miałam wrażenie, że czytam o prawdziwych ludziach, a
nie jedynie o fikcyjnych postaciach, które w realnym świecie nie istnieją.
„To jej wina”
to nie tylko thriller nastawiony na akcję. Powieść porusza bowiem ważna kwestie
społeczne, jak chociażby pracująca matka. Wydawać by się mogło, że w XXI wieku
nikt już nie oczekuje od kobiet bycia pełnoetatowymi opiekunkami dla swoich
dzieci. Niestety często świeżo upieczone rodzicielki mierzą się z krytyką, bo
co to za matka, która oddaje dzieci pod opiekę niani i ojca, a sama wyjeżdża w
delegacje? Autorka pokazuje, jakie emocje towarzyszą takiej kobiecie, kiedy z
każdej strony słyszy zawoalowaną lub też całkiem jawną krytykę i robi to bardzo
wiarygodnie. Inna kwestia to ludzka życzliwość na pokaz. Kiedy dojdzie do
tragedii, każdy odruchowo proponuje pomoc, jednak jeśli rzeczywiście potrzeba
wsparcia, większość się dystansuje. Dlaczego tak jest? Kolejna sprawa to ludzka
znieczulica. Zaginęło dziecko, a ludzie od razu zaczynają szukać winnych i to
nie tam, gdzie trzeba. Obrzucają rodziców pomyjami, sugerują, że sami je uprowadzili
dla rozgłosu. Co najgorsze, nie jest to jedynie fikcja literacka, ponieważ
wystarczy poszperać w ogłoszeniach ludzi zaginionych i poczytać komentarze pod
nimi. Człowiek traci wiarę w ludzi, gdy uświadamia sobie, jak ci bardzo są w
dzisiejszych czasach znieczuleni na ludzką krzywdę. Ponadto Irvinowie należą do
ludzi zamożnych, co oczywiście wzbudza zawiść.
Trudno jest mi
więc jednocześnie stwierdzić, czy książka jest warta polecenia czy też nie. Jeśli
szukacie czegoś, co pochłonie Was od pierwszych stron – możecie się zawieść na
tej pozycji. Jednak jeśli jesteście cierpliwymi czytelnikami, myślę, że
będziecie zadowoleni z lektury.
Za książkę
dziękuję Wydawnictwu Muza.
Sara
Zapiszę sobie tytuł ;-) .
OdpowiedzUsuń